Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

usiłował jednak przybrać wygląd obojętny pod gniewnym wzrokiem.
— Jesteś w dobrem zdrowiu, co daj Boże? — mruknął.
— Aha! — odrzekł Willems tak głośno, że Babalaczi wzdrygnął się nerwowo. — Aha!... W dobrem zdrowiu... Ty!...
Jeden długi krok, i opuścił obie ręce na ramiona Malaja. W tym potężnym uchwycie Babalaczi zwiotczał, chwiejąc się na wszystkie strony, ale twarz jego była równie spokojna jak przed chwilą, kiedy siedział, drzemiąc przy ognisku. Wreszcie Willems puścił go, potrząsnąwszy nim ze złością, odwrócił się na pięcie i wyciągnął ręce nad ogniskiem. Babalaczi zatoczył się w tył, odzyskał równowagę i z trudem zaczął poruszać barkami.
— Ce! ce! ce! — cmokał uniżenie. Po krótkiej chwili ciągnął dalej z ostentacyjnym zachwytem: — Co to za mąż! Co to za silny mąż! Taki mąż — zakończył tonem zadumy i podziwu — taki mąż mógłby przewracać góry — góry!
Przez chwilę patrzył wzrokiem pełnym nadziei na szerokie plecy Willemsa, poczem zwrócił się do tych wrogich pleców z cichą perswazją:
— Ale skąd twój gniew, tuanie? I to na mnie, który myślę tylko o twojem szczęściu! Czy nie udzieliłem jej przytułku we własnym domu? Tak, tuanie! To jest mój własny dom. Użyczę ci go bez żadnej zapłaty, ponieważ ona musi mieć dach nad głową. Dlatego będziecie tu mieszkać oboje. Któż zna duszę kobiety? I to takiej kobiety! Zachciało jej się opuścić tamto miejsce, a kimże ja jestem, abym mógł się sprzeciwić jej woli?