Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

tuanie? Jeśli to będzie moja sprawka, wykonam ją dobrze, o biały człowieku! i — kto wie — może będziesz musiał żyć bez niej.
Willems chwycił ustami powietrze i cofnął się raptem jak ufny podróżnik, który myślał że ścieżka jest bezpieczna i nagle w sam czas ujrzał przed sobą bezdenną rozpadlinę. Babalaczi wszedł znowu w krąg światła; zbliżył się bokiem do Willemsa z głową zadartą i nieco przechyloną, aby jego jedyne oko mogło spojrzeć prosto w twarz rosłego białego męża.
— Grozisz mi — rzekł Willems niewyraźnie.
— Ja, tuanie! — wykrzyknął Babalaczi z nieznacznym odcieniem ironji w głosie udającym zdziwienie. — Ja? Nie! ja mówiłem tylko o życiu. Tylko o życiu. O życiu długiem dla samotnego człowieka!
Stali przedzieleni ogniskiem i obaj milczeli, zdając sobie sprawę, każdy na swój sposób, z wagi upływających chwil. Fatalizm Babalacziego był dlań nieznaczną tylko ulgą w tem napięciu, bo żaden fatalizm nie może zabić myśli o przyszłości, ani żądzy powodzenia, ani bolesnego oczekiwania na nieodwołalne wyroki niebios. Fatalizm zrodził się ze strachu przed przegraną, gdyż wierzymy wszyscy że człowiek trzyma szczęście w swem ręku, i podejrzewamy że nasze ręce są słabe. Babalaczi patrzył na Willemsa i winszował sobie zręczności w powodowaniu tym białym. Oto miał pilota dla Abdulli, a zarazem ofiarę dla przebłagania gniewu Lingarda w razie gdyby się rzecz nie udała. Postara się pilnie aby we wszystkiem wysunąć na pierwszy plan Willemsa. W każdym razie niech biali załatwią to między sobą. To głupcy. Nienawidził ich — tych głupców obdarzonych potęgą — i wiedział że niezawodny tryumf będzie nagrodą sprawiedliwej jego mądrości.