Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

Willems badał ponuro głębię swego poniżenia. On — człowiek biały, podziwiany przez białych ludzi, był w ręku tych dzikusów i miał się stać ich narzędziem. Czuł dla nich wszystkich nienawiść swej rasy, swej moralności, swej inteligencji. Patrzył na siebie z przerażeniem i litością. Aissa trzymała go w ręku. Słyszał o takich historjach. Słyszał o kobietach, które... Nigdy nie chciał wierzyć tym rzeczom... A jednak były prawdziwe. Tylko że jego własna niewola wydała mu się bardziej zupełna, straszliwa i ostateczna — bez jakiejkolwiek nadziei ratunku. Dziwił się że Opatrzność jest taka zła, ta Opatrzność, która uczyniła go tem czem był; która — co gorzej — pozwalała żyć takiej kreaturze jak Almayer. Willems spełnił swój obowiązek, udając się do niego. Wszyscy ludzie są głupi. Dlaczego Almayer go nie zrozumiał? Willems podsunął mu przecież sposób wybrnięcia z sytuacji. A ten dureń nie pomiarkował się. Jakież to ciężkie dla niego, dla Willemsa. Chciał zabrać Aissę z pomiędzy jej bliskich. Dlatego zdobył się na pójście do Almayera. Spojrzał w siebie badawczo. Pomyślał z lękiem, że naprawdę żyć bez niej jakoś nie może. To było straszne i rozkoszne. Wspomniał pierwsze dni ich znajomości. Jej wygląd, jej twarz, uśmiech, oczy, słowa. Dzika kobieta! Ale spostrzegł że nie potrafi myśleć o niczem innem tylko o trzech dniach ich rozstania i o kilku ostatnich godzinach, odkąd są znów razem. Więc dobrze. Ponieważ nie może jej zabrać, pójdzie za nią... Przez chwilę doznał złej przyjemności na myśl, że tego co zrobił cofnąć nie można. Wydał się w ich ręce. Ogarnęła go duma. Gotów był zrobić wszystko, stawić czoło wszystkiemu. Nie dbał o nic, o nikogo. Uważał się za nieustraszonego, ale