Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

— Allah czyni wszystko łatwem — wtrącił pobożnie Babalaczi, stojący opodal.
Obaj mężczyźni odwrócili się szybko; patrzyli w zadumie na Babalacziego, jakby się namyślali głęboko nad prawdą tego twierdzenia. Pod ich przeciągłym wzrokiem Babalaczi doświadczył niezwykłego mu uczucia nieśmiałości i nie odważył się podejść bliżej. Wreszcie Willems posunął się naprzód, Abdulla ruszył za nim natychmiast i poszli obaj dziedzińcem; głosy ich ucichły w ciemnościach. Wkrótce Babalaczi usłyszał że wracają; rozmowa ich stała się wyraźniejsza z chwilą gdy wyłonili się z mroku. U ogniska zawrócili i Babalaczi pochwycił parę słów. Willems mówił:
— Byłem z nim długi czas na morzu za moich młodych lat. Skorzystałem teraz ze swej wiedzy, aby zauważyć którędy wchodzi na rzekę.
Abdulla potakiwał z pewną rezerwą.
— W różnorodności wiedzy jest bezpieczeństwo — powiedział i oddalili się poza obręb słuchu.
Babalaczi pobiegł do drzewa; zajął stanowisko w gęstym mroku pod konarami, oparłszy się o pień. Znajdował się tam mniej więcej w połowie drogi między ogniskiem a drugim kresem przechadzki obu mężczyzn. Przeszli tuż koło niego: Abdulla smukły, bardzo prosty, z głową wzniesioną i opuszczonemi rękami, obracał machinalnie paciorki różańca; Willems rosły, szeroki w barach, wydawał się większy i silniejszy niż zwykle przez kontrast ze szczupłą białą postacią, obok której szedł niedbale, stawiając jeden krok na dwa tamtego; wielkie jego ramiona były w ciągłym ruchu; gestykulował zapalczywie, pochylając się aby zajrzeć w twarz Abdulli.
Przeszli kilka razy tam i z powrotem blisko Babalacziego, a za każdym razem gdy się znaleźli między nim