Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

a ogniem, widział ich dość wyraźnie. Czasem przystawali raptownie; Willems coś mówił z naciskiem, Abdulla przysłuchiwał się z naprężoną uwagą, a gdy tamten skończył, pochylał zlekka głowę, jakby się zgadzał na prośbę albo przytakiwał jakiemuś oświadczeniu. Niekiedy Babalaczi chwytał tu i ówdzie słowo, fragment zdania, głośny okrzyk. Znaglony ciekawością, podpełzł na sam skraj czarnego cienia pod drzewem. Zbliżali się właśnie, i Babalaczi usłyszał jak Willems mówił:
— Wypłacisz tę sumę, z chwilą kiedy się znajdę na statku. Żądam tego stanowczo.
Nie mógł dosłyszeć odpowiedzi Abdulli. Kiedy go znów mijali, Willems mówił:
— Moje życie jest tak czy owak w twem ręku. Łódź, która mię przywiezie na pokład, zabierze pieniądze do domu Omara. Musisz je przygotować w zapieczętowanym worku.
Znaleźli się znów poza obrębem słuchu, ale zamiast wrócić, zatrzymali się naprzeciw siebie obok ogniska. Willems gestykulował; potrząsnął ręką wysoko, nie przestając mówić, potem opuścił ją jednem szarpnięciem i tupnął. Przez krótką chwilę stali obaj nieruchomo. Babalaczi, wytężając wzrok, dojrzał że wargi Abdulli poruszyły się prawie niedostrzegalnie. Nagle Willems chwycił bierną rękę Araba i potrząsnął nią. Babalaczi odetchnął z głęboką ulgą. Narada była skończona. Doszli widać do porozumienia.
Ośmielił się teraz zbliżyć do obu mężczyzn, którzy zobaczyli go i czekali w milczeniu. Willems już się znów opanował; wyglądał chmurnie i obojętnie. Abdulla odszedł od niego parę kroków; Babalaczi spojrzał nań badawczo.
— Odjeżdżam — rzekł Abdulla — i będę czekał na