Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

ciebie, tuanie Willems, przy ujściu rzeki, aż do drugiego zachodu. Wiem że masz tylko jedno słowo.
— Tylko jedno słowo — powtórzył Willems.
Biały został sam przy ognisku, Abdulla zaś i Babalaczi skierowali się razem ku dziedzińcowi Lakamby. Dwaj Arabowie towarzyszący Abdulli wyprzedzili ich i przeszli odrazu przez furtkę w światło i gwar wielkiego dziedzińca, natomiast Babalaczi i Abdulla zatrzymali się jeszcze. Abdulla powiedział:
— Wszystko dobrze. Mówiliśmy o wielu rzeczach. On się zgadza.
— Kiedy? — zapytał skwapliwie Babalaczi.
— Na drugi dzień po jutrzejszym. Obiecałem wszystko. Mam zamiar wiele dotrzymać.
— Dłoń twoja zawsze jest szczodrobliwa, o najhojniejszy z pośród wyznawców! Nie zapomnisz o swoim słudze, który cię tu wezwał. Czyż nie mówiłem prawdy? Ta kobieta zmieniła jego serce w kawał pieczonego mięsa.
Abdulla uczynił poziomy gest ręką, jakby odsuwał od siebie te słowa i rzekł zwolna bardzo znacząco:
— On musi być zupełnie bezpieczny, rozumiesz? Zupełnie bezpieczny — jak między swoimi — dopóki...
— Dopóki? — szepnął Babalaczi.
— Dopóki nie powiem — rzekł Abdulla. — A teraz co do Omara. — Zawahał się chwilę, poczem ciągnął bardzo cicho: — On jest bardzo stary.
Hai ya! Stary i chory — mruknął Babalaczii z nagłą melancholją.
— Chciał abym zabił tego białego. Prosił aby zaraz go zabić — rzekł pogardliwie Abdulla, ruszając znów w stronę furtki.