Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niecierpliwy jest, jak ci co czują śmierć blisko siebie — usprawiedliwiał starca Babalaczi.
— Omar będzie mieszkał u mnie — ciągnął Abdulla — póki... Ale mniejsza z tem. Pamiętaj! Biały człowiek musi być bezpieczny.
— Żyje w twym cieniu — odrzekł uroczyście Babalaczi. — To mi wystarcza! — Dotknął czoła i cofnął się aby puścić przodem Abdullę.
I znów są na wielkim dziedzińcu, skąd na ich widok znika beztroska a wszystkie twarze stają się czujne i pełne zainteresowania. Lakamba zbliża się do gościa, ale wzrok jego spoczywa na Babalaczim, który uspokaja go porozumiewawczem skinieniem głowy. Lakamba zdobywa się na nieporadny uśmiech; patrzy zpodełba z wrodzoną, niezatartą posępnością na człowieka, którego chce uczcić, i zapytuje czyby nie zechciał przyjąć posiłku, zasiadłszy na przygotowanej ławie. Albo może wolałby się oddać wypoczynkowi? Ten dom należy do niego, i wszystko co w domu jest, i ta liczna gromada ludzi co stoją w oddali, przypatrując się rozmowie. Said Abdulla przyciska do piersi rękę gospodarza i oświadcza poufnym szeptem, że obyczaje jego są ascetyczne a usposobienie skłonne do melancholji. Nie potrzebuje ani wypoczynku, ani pożywienia, ani tych wielu ludzi, którzy do niego należą. Saidowi Abdulli pilno odjechać. Lakamba — chmurny i niezdecydowany jak zwykle — pełen jest smutku i uprzejmości. Tuan Abdulla musi dostać świeżych wioślarzy i to wielu, aby nużąca podróż w ciemnościach krócej trwała. Hai! ya! Hej tam! Łodzie!
Hałaśliwa, bezładna ruchliwość ogarnia niewyraźne postacie u rzeki. Słychać krzyki, żarty, rozkazy, wymyślania. Rozbłyskują pochodnie dające znacznie mniej