Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

Babalaczi pozostał w tyle, sam na sam z wielkością swoich pomysłów. Bystry mąż stanu rzucił pogardliwe spojrzenie szlachetnemu swemu protektorowi i jego przyjaciołom, poczem zatrzymał się, medytując o przyszłości, która wydawała się innym tak pewna. Inaczej było z Babalaczim; za swoją mądrość płacił mętnem poczuciem niebezpieczeństwa, które odpędzało sen od znużonego ciała. Gdy wreszcie zdecydował się wybrzeże opuścić, wybrał samotną dróżkę wzdłuż płotów, unikając środkowego dziedzińca, gdzie drobne ogniska świeciły i mrugały jak gwiazdy pogodnego nieba przeglądające się w posępnym mroku. Minął cichaczem furtkę prowadzącą do zagrody Omara i skradał się cierpliwie wzdłuż lekkiej bambusowej palisady, aż wreszcie zatrzymał się w rogu, który tworzyła palisada w połączeniu z ciężkim ostrokołem biegnącym naokoło gruntu Lakamby. Stojąc tam, mógł widzieć z nad płotu szałas Omara i ognisko przed drzwiami. Mógł także dojrzeć cienie dwojga ludzkich stworzeń siedzących między nim a czerwonym blaskiem. Mężczyznę i kobietę. Widok ten rzekłbyś natchnął stroskanego mędrca pustą chętką do śpiewu. Nie był to właściwie śpiew, raczej coś w rodzaju rapsodu bez krzty rytmu, rapsodu wypowiedzianego szybko lecz wyraźnie głosem skrzekliwym i niepewnym; a jeśli Babalaczi uważał to za pieśń, miała ona cel określony i może dlatego zbywało jej na artyzmie. Była to nieporadna improwizacja na ponury temat. Opiewała rozbicie okrętu, i męki pragnienia, i bratobójstwo wynikłe na tle sprzeczki o naczynie z wodą. Wstrętna opowieść, która zapewne miała jakiś cel, ale nie można było z niej wysnuć żadnego morału. Jednak podobała się widać Babalacziemu, bo powtórzył ją drugi raz, i to głośniej, wzniecając niepokój między ptakami gnieżdżącemi się wśród