Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

ciągnęła się ku niemu na ramionach i powoli, łagodnie, potarła głowę o jego policzek. Westchnął. Obejmując go wciąż za szyję, spojrzała w górę na spokojne gwiazdy i rzekła:
— Pół nocy już minęło. Skończymy ją u tego ogniska. U tego ogniska powtórzysz mi wszystko: swoje słowa i słowa Abdulli; będę ciebie słuchała i zapomnę o tamtych trzech dniach — bo jestem dobra. Powiedz, czy jestem dobra?
— Tak — odrzekł sennie.
Aissa pobiegła do dużego domu; gdy wróciła, niosąc na głowie zwój cienkich mat, Willems podsycił już ogień i pomógł jej w urządzaniu legowiska przy ogniu od strony najbliższej szałasu. Osunęła się na maty ruchem szybkim lecz wdzięcznym i opanowanym, a on rzucił się na ziemię jak długi z pośpiechem i niecierpliwością, jakby chciał kogoś uprzedzić. Położyła jego głowę na swych kolanach; gdy poczuł dotknięcie jej rąk na twarzy i palce igrające z włosami, doznał wrażenia że objęła go w posiadanie; poczuł spokój, wytchnienie, szczęście, kojącą błogość. Ręce jego podniosły się, splotły się na szyi Aissy i pociągnęły ją ku sobie aby zbliżyć jej twarz do swojej. Szepnął:
— Chciałbym tak umrzeć — zaraz!
Spojrzała na niego wielkiemi, mrocznemi oczami, w których nie zatlił się błysk zrozumienia. Jego słowa były dla niej tak niedostępne że nie zwróciła na nie uwagi, jak na powiew wiatru lub pęd sunącej chmury. Choć była kobietą, nie mogła w swej prostocie zrozumieć pochlebstwa bez granic, zawartego w tym szepcie tchnącym śmiertelną błogością, szepcie szczerym i bezpośrednim, który płynął prosto z serca jak każde zepsucie. Był to głos szału, obłąkanego spokoju, szczęścia