jest z djabła — szepnęła, i pochylając się jeszcze bardziej, spytała cicho: — Czy to tak?
— Tak, o tak! — odrzekł jeszcze ciszej głosem zlekka drżącym od pragnienia, a ona przycisnęła nagle usta do jego warg. Zamknął oczy w ekstazie rozkoszy.
Zapadło długie milczenie. Gładziła jego głowę, dotykając mu lekko włosów; leżał sennie pogrążony w szczęśliwości, która byłaby bez skazy, gdyby nie prześladująca go niewyraźna wizja dobrze mu znanej postaci — człowieka co od niego odchodził i malał w długiej alei fantastycznych drzew; każdy liść był okiem patrzącem za tym człowiekiem, który odchodził i wciąż się zmniejszał, ale nie ginął z oczu mimo nieustannego posuwania się naprzód. Willems zapragnął aby ta postać znikła, niecierpliwił się i gorączkował, śledząc ją bacznie z przykrym wysiłkiem. Było w niej coś znajomego. Jakto! przecież to on sam! Drgnął i otworzył oczy, dygocąc, wstrząśnięty prędkim powrotem z oddali, wzruszony tem że się znalazł u ogniska z szybkością błyskawicy. Był to nawpół sen, nawpół jawa; zdrzemnął się na parę sekund w ramionach Aissy. To początek snu — nic więcej. Ale upłynął pewien czas, zanim odzyskał przytomność po wstrząsie jakiego doznał, widząc siebie odchodzącego z całą świadomością tak nieopatrznie, tak bezpowrotnie — dokąd? Gdyby się wczas nie obudził, nie byłby mógł stamtąd wrócić — z tego jakiegoś miejsca, dokąd szedł. Oburzył się. To było jak ucieczka, jak ucieczka więźnia, który łamie dane słowo — ta postać oddalająca się ukradkiem podczas jego snu. Dotknęły go do żywego te bezsensowne uczucia i przejęły zdziwieniem.
Aissa poczuła że zadrżał i przycisnęła jego głowę do
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.