Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

piersi, szepcząc coś czule. Ogarnął go znów wielki spokój, który był równie głęboki jak cisza dokoła. Szepnął:
— Zmęczona jesteś, Aisso.
Odpowiedziała głosem tak cichym, że było to jakby westchnienie przemieniające się w nikłe słowa:
— Będę strzegła twego snu, o dziecko!
Leżał bardzo spokojnie i przysłuchiwał się biciu jej serca. Ten odgłos lekki, szybki, ciągły, spokojny — rytm jej życia, który wyczuwał policzkiem — dawał mu wyraźne poczucie bezpiecznego nad nią władztwa, umacniał jego wiarę w posiadanie tej ludzkiej istoty, był niby rękojmią nieokreślonego szczęścia na przyszłość. Znikły żale, wątpliwości, wahania. A czy kiedykolwiek istniały? Wszystko wydawało się dalekie, zamierzchłe, nierzeczywiste i blade, jak blaknące wspomnienie gorączkowych bredzeń. Udręka, walka, wszystkie cierpienia ubiegłych dni, upokorzenie i gniew Willemsa po jego upadku, wszystko to było ohydną zmorą, majakiem zrodzonym we śnie, skazanym na zapomnienie i zniknięcie bez śladu — a prawdziwe życie, to ten senny bezruch, to jego głowa oparta o serce Aissy bijące tak spokojnie.
Był teraz zupełnie rozbudzony i czuł tę gorączkową czujność znużonego ciała, która następuje po kilku odżywczych sekundach nieodpartego snu; szeroko rozwarte jego oczy patrzyły z roztargnieniem na otwór drzwi w szałasie Omara. Trzcinowe ściany połyskiwały w świetle ogniska, którego dym, wątły i niebieski, płynął ukośnie w kręgach i spiralach wpoprzek tych otwartych drzwi; pusta ich czerń wydawała się nieprzenikniona i zagadkowa, jak kotara zasłaniająca rozległą przestrzeń pełną niespodzianek. Było to tylko przywidzenie, ale Willems tak się niem przejął, że nie zdziwiło go nagłe ukazanie się głowy wyłaniającej się z ciemności; może to