Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.

gotów był uciec. Z początku nie mógł się ruszyć — a potem już nie chciał. Pragnął widzieć co się stanie. Patrzył jak Aissa ze strasznym wysiłkiem niosła do szałasu martwe napozór ciało i stał w miejscu po jej zniknięciu; w oczach miał żywy obraz głowy Omara chwiejącej się na ramieniu córki — głowy z opadłą szczęką, bezsilnej, biernej, pozbawionej wyrazu jak głowa trupa.
Po chwili doszedł z szałasu głos Aissy, szorstki, porywczy; w odpowiedzi rozległy się jęki i urywany szept pełen wyczerpania. Mówiła teraz głośniej. Zawołała gwałtownie:
— Nie! Nie! Nigdy!
I znów rozległ się żałosny, błagalny szept, jakby ktoś ostatnim tchem żebrał o najwyższą łaskę. Aissa odrzekła:
— Nigdy! Prędzejbym zatopiła nóż we własnej piersi.
Ukazała się w drzwiach, zadyszana, stała krótką chwilę na progu, a potem weszła w krąg światła. Wślad za nią popłynęły przez ciemność słowa wzywające pomsty niebios na jej głowę tonem coraz wyższym, ostrym, wysilonym, powtarzającym przekleństwo raz po raz — wreszcie wśród namiętnego krzyku głos załamał się, przeszedł w ochrypły pomruk i zamarł w głębokiem, przeciągłem westchnieniu. Aissa stała naprzeciw Willemsa, trzymając jedną rękę za plecami, a drugą nakazując uwagę; słuchała, póki się wszystko w szałasie nie uspokoiło. Potem uczyniła krok naprzód a ręka jej zwolna opadła.
— Nic prócz nieszczęścia — szepnęła do siebie w roztargnieniu. — Nic prócz nieszczęścia dla nas, którzy nie jesteśmy biali.
Gniew i podniecenie znikły z jej twarzy; patrzyła wprost na Willemsa z posępnem napięciem.