Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

Odzyskał nagle zmysły i mowę.
— Aisso! — krzyknął — Aisso! — słowa wydzierały mu się z ust gorączkowo — jakże ja mogę tu żyć? Zaufaj mi. Wierz mi. Odejdźmy stąd. Daleko! Bardzo daleko; ty i ja!
Nie zatrzymał się aby rozważyć czy mógłby uciec, i jak, i dokąd. Uniósł go potok nienawiści, wstrętu, pogardy białego człowieka dla tej krwi, która nie jest jego krwią, dla tej rasy, która nie jest jego rasą, dla brunatnej skóry, dla serc fałszywszych niż morze, czarniejszych niż noc. To uczucie odrazy opanowało jego duszę i narzuciło mu wyraźne przekonanie, że niepodobna mu żyć wśród otoczenia Aissy. Nalegał gwałtownie aby z nim uciekła, bo z całej tej znienawidzonej zgrai potrzebował tej jednej kobiety, ale potrzebował jej zdala od nich, zdala od tej rasy niewolników i rzezimieszków, z której pochodziła. Pragnął jej dla siebie, daleko od wszystkich, wśród bezpiecznej, głuchej samotności. W miarę jak mówił, wzmagał się jego gniew i jego pogarda, nienawiść zmieniła się prawie w trwogę, a pożądanie stało się olbrzymie, palące i bezlitosne; wołało na Willemsa wszystkiemi jego zmysłami, gwałtowniejsze od jego nienawiści, silniejsze od jego trwogi, głębsze od jego pogardy — nieodparte i pewne jak sama śmierć.
Aissa stała w pewnem oddaleniu, na samym skraju światła a zarazem na progu tej ciemności, z której wyszła — i słuchała z jedną ręką ciągle w tył założoną, a drugą wyciągniętą i nawpół otwartą jakby dla schwytania lecących słów, które rozbrzmiewały wokół niej, namiętne, groźne, błagalne, lecz wszystkie zabarwione bólem i męką, wszystkie gnane niecierpliwością źrącą pierś