Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

nawiści. On musi nietylko zostać, ale dotrzymać obietnicy danej Abdulli, obietnicy, której wypełnienie da Aissie bezpieczeństwo.
— Aisso, uciekajmy! Z tobą u boku rzuciłbym się na nich z gołemi rękami. Albo nie! Jutro będziemy już tam, na statku Abdulli. Popłyniesz ze mną, i wówczas będę mógł... Gdyby okręt przypadkiem się rozbił, moglibyśmy ukraść czółno i uciec wśród zamieszania... Ty się morza nie boisz... morza, które mi da wolność...
Zbliżał się do niej powoli z wyciągniętemi rękami, wśród żarliwych błagań, wśród potoku zapalczywych, bezładnych słów, które się prześcigały nawzajem. Odstępowała wtył, utrzymując między sobą a nim tę samą odległość; z oczami utkwionemi w twarzy Willemsa śledziła grę jego zwątpień i nadziei przenikliwym wzrokiem, który rzekłbyś docierał do najtajniejszych zaułków jego myśli. Zdawało się że Aissa zwolna ściąga ku sobie mrok, że owija się w jego falujące zwoje, które ją czynią niewyraźną i mglistą. Willems szedł tuż za nią, aż wreszcie stanęli naprzeciw siebie pod wielkiem drzewem pośrodku dziedzińca.
Samotny wygnaniec lasów, wielki, nieruchomy i uroczysty w swem opuszczeniu, odcięty od życia pradawnej puszczy przez pigmejów pełznących u jego stóp, wznosił się nad głowami tych dwojga, wysoki i prosty. Zdawał się na nich spoglądać, imponujący, beznamiętny w swej samotnej wielkości; rozpościerał gałęzie daleko ruchem wyniosłym i opiekuńczym, jakby chciał ich ukryć w ciemnem schronieniu pod dachem z niezliczonych liści, jakby — tknięty lekceważącem współczuciem silnych, pogardliwą litością wiekowego olbrzyma — chciał zasłonić walkę dwojga ludzkich serc przed wzrokiem gwiazd chłodnych i migotliwych.