Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

Ostatnia błagalna prośba Willemsa o litość rozległa się głośno, wibrując, pod ciemnym baldachimem, przeniknęła między konary, płosząc białe ptaki śpiące skrzydło w skrzydło — i zamarła bez echa, zdławiona przez zwartą masę nieruchomego listowia. Willems nie mógł widzieć twarzy Aissy, lecz słyszał jej westchnienia i obłąkany szept niewyraźnych słów. A gdy wsłuchiwał się w nie z zapartym oddechem, wykrzyknęła nagle:
— Słyszałeś go? Przeklął mnie, bo cię kocham. Przyniosłeś mi cierpienie, i walkę — i jego przekleństwo. A teraz chcesz mnie zabrać daleko, gdziebym cię utraciła, gdzie utraciłabym życie; bo moje życie teraz, to twoja miłość. Co mi zostało? Nie zbliżaj się! — krzyknęła gwałtownie, gdy się zlekka poruszył — nie mów nic! Weź to! Śpij w spokoju!
Ujrzał niewyraźny ruch jej ręki. Coś świsnęło i uderzyło za nim o ziemię blisko ognia. Odwrócił się instynktownie i spojrzał. Nagi kriss leżał obok żarzących się węgli; kręty, ciemny przedmiot, wyglądający jak coś co kiedyś żyło, a teraz spoczywało zmiażdżone, martwe, zupełnie nieszkodliwe — czarny falisty kształt, bardzo wyraźny i nieruchomy w ciemnoczerwonym blasku. Podszedł machinalnie aby go podnieść i schylił się smutnym, pokornym ruchem żebraka sięgającego po jałmużnę rzuconą w pył drogi. Więc to była odpowiedź na jego błagania, na gorące i żywe słowa prosto z serca? Więc to była odpowiedź, rzucona jak obelga, ta rzecz z drzewa i żelaza, błaha i jadowita, drobna i śmiertelna? Trzymał ją za ostrze i patrzył w ogłupieniu na rękojeść; po chwili puścił kriss, który upadł z powrotem do jego stóp. Willems odwrócił się i ujrzał przed sobą tylko noc — olbrzymią, głęboką, spokojną — morze ciemności, w którem Aissa znikła bez śladu.