Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

— Śpij w spokoju, bo czas twego odjazdu jest bliski. Ja teraz ciebie się boję. Boję się twego strachu. Kiedy wrócisz z tuanem Abdullą, będziesz wielki. Znajdziesz mię tutaj. — I nie będzie już nic prócz miłości. Nic! Nazawsze! Aż do śmierci!
Słuchał szelestu oddalających się jej kroków i dźwignął się na nogi, oniemiały z wściekłego gniewu na to stworzenie takie dzikie i tak pełne czaru; nienawidził jej, siebie, wszystkich ludzi jakich znał w życiu, ziemi, nieba, nawet powietrza, które wciągał znękaną piersią; nienawidził powietrza, ponieważ dawało mu życie, nienawidził jej, bo mu zadawała cierpienie. Ale nie mógł opuścić tej furtki, przez którą się wysunęła. Oddalił się trochę, zatoczył koło, wrócił i znów padł na ziemię przy palisadzie; nagle zerwał się w nowym wysiłku aby otrząsnąć się z czaru, który go trzymał, któremu musiał ulegać, niemy, posłuszny, wściekły. I pod nieruchomemi gałęźmi rozpostartemi szeroko nad jego głową gestem wyniosłym i opiekuńczym, pod wysokiemi gałęźmi, gdzie białe ptaki spały skrzydło w skrzydło, ukryte wśród niezliczonych liści, Willems miotał się jak ziarenko piasku wśród wichru — krążył, osuwając się i dźwigając raz po raz, zawsze blisko tej furtki. Wśród leniwej nocnej ciszy mocował się bez wytchnienia z tem co nieuchwytne; mocował się z cieniami, z mrokiem, z milczeniem. Mocował się bez słowa, zadając ciosy w próżnię, ciskał się na wszystkie strony, uparty, zwątpiały i zawsze odpierany — jakby go ktoś zaczarował w niewidzialnym kręgu magicznego koła.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO