Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/018

Ta strona została uwierzytelniona.

dzieć że on może taką szkodę wyrządzić — że wogóle może nam szkodzić. Każdą miejscową ruchawkę mogłem łatwo stłumić własnymi ludźmi przy pomocy Patalola.
— Ach tak! Patalolo. On jest do niczego, co? Czy się wogóle do niego zwracałeś?
— Ma się rozumieć! — wykrzyknął Almayer. — Poszedłem do niego dwunastego. To było na cztery dni przed wejściem Abdulli na rzekę. Tak, tego dnia kiedy Willems chciał mnie naciągnąć; czułem się potem trochę nieswojo. Patalolo zapewnił mię, że nie ma człowieka w Sambirze, któryby mnie nie kochał. Wyglądał mądrze jak sowa. Mówił mi żeby nie słuchać kłamstw złych ludzi z dołu rzeki. Miał na myśli tego Bulangiego, który mieszka niedaleko ujścia; to właśnie on mi przysłał wiadomość że obcy statek jest zakotwiczony na morzu; powtórzyłem to oczywiście Patalolowi. Nie chciał wierzyć. Mruczał wciąż: „Nie! Nie! Nie!“ jak stara papuga; głowa mu się trzęsła i cały był umazany sokiem z betelu. Pomyślałem odrazu że dzieje się z nim coś szczególnego. Wydał mi się jakiś taki niespokojny, jakby się chciał mnie pozbyć. No więc następnego dnia ten jednooki złoczyńca co to mieszka u Lakamby — jak mu tam — Babalaczi, zjawił się tu we własnej osobie. Przyszedł koło południa, niby przypadkiem, i stał na werandzie, gawędząc o tem i owem. Pytał kiedy się pana spodziewam i tak dalej. Potem rzekł mimochodem, że bardzo im się naprzykrzył — Babalacziemu i jego panu — okrutny biały człowiek, mój przyjaciel, który włóczy się za tą kobietą, córką Omara. Pytał mnie o radę. Był pełen szacunku i zachowywał się bardzo przyzwoicie. Powiedziałem mu że ten biały nie jest moim przyjacielem, i że najlepiej wziąć go za kark i wyrzucić. Na to odszedł