Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/022

Ta strona została uwierzytelniona.

kojnie, nieświadoma wszystkiego co się dzieje. Bardzo to było ciężkie. Wszystko przewróciło się do góry nogami. Trzeba panu wiedzieć, że tej nocy nie było żadnego rządu w Sambirze. W razie czego nicby tłumu nie zatrzymało. Patalolo załamał się zupełnie. Moi ludzie opuścili mię i cała ta zgraja mogła wywrzeć na mnie swoją wściekłość, gdyby się im spodobało. Oni nie znają wdzięczności. Ileż razy ocaliłem tę osadę od głodu! Dosłownie od głodu. Jeszcze przed trzema miesiącami rozdałem znów na kredyt mnóstwo ryżu. Nie mieli nic do jedzenia w tej przeklętej dziurze. Przychodzili i błagali na kolanach. Niema człowieka w Sambirze, biednego czy bogatego, któryby nie był zadłużony u Lingarda i Sp. Ani jednego. Powinien pan się cieszyć. Zawsze pan chę mnie to uspokajało. Nie mogłem uwierzyć że istnieją gwałty na świecie, kiedym patrzył jak leży spotwierdził, że to jest dla nas właściwy sposób postępowania. No więc trzymałem się go. Ach, kapitanie, taką politykę powinno się poprzeć nabitemi strzelbami...
— Miałeś je! — krzyknął Lingard wśród swego spaceru, który stawał się coraz szybszy w miarę jak Almayer mówił, niby marsz na łeb na szyję człowieka, który chce popełnić coś gwałtownego. Weranda napełniła się kurzem duszącym i dokuczliwym, który wzbijał się z pod nóg starego marynarza i raz po raz przyprawiał Almayera o kaszel.
— Tak, miałem! Dwadzieścia. I ani jednego palca żeby pociągnąć za cyngiel. Łatwo to mówić — wykrztusił, czerwony jak rak.
Lingard opuścił się na krzesło i przerzucił jedną rękę przez oparcie, a drugą wyciągnął na stole. Kurz osiadł; słońce wyłoniło się z za lasu, zalewając werandę jasnem światłem. Almayer wstał i zaczął spuszczać za-