słony z łupanego rattanu, wiszące między słupami werandy.
— Fiu! — gwizdnął Lingard — dzień będzie gorący. Masz rację, chłopcze. Nie puszczaj słońca. Nie mamy ochoty upiec się żywcem.
Almayer wrócił, usiadł i zaczął mówić bardzo spokojnie:
— Rano przeprawiłem się przez rzekę do Patalola. Oczywiście dziecko zabrałem z sobą. Zastałem bramę od rzeki zamkniętą i musiałem obejść naokoło przez krzaki. Patalolo przyjął mnie, leżąc na podłodze w ciemności, z zamkniętemi okiennicami. Nic nie mogłem z niego wydobyć oprócz lamentu i jęków. Powiedział mi że pan umarł napewno. Że Lakamba przyjdzie teraz z armatami Abdulli i wszystkich wytępi. Że jemu osobiście obojętne czy go zabiją czy nie, ponieważ jest już stary, ale najgorętsze jego pragnienie to odbyć pielgrzymkę. Zbrzydła mu ludzka niewdzięczność, spadkobierców nie ma, postanowił więc udać się do Mekki i tam umrzeć. Poprosi Abdullę żeby mu pozwolił wyjechać. Potem zaczął szlochać, wymyślać na Lakambę a trochę i na pana. Pan go powstrzymał, kiedy chciał się starać o flagę, którąby uszanowano — w tem miał rację; teraz, kiedy jego wrogowie są silni, czuje się słaby a pana niema aby go obronić. Usiłowałem dodać mu trochę ducha, mówiłem że ma cztery duże armaty — wie pan, te mosiężne sześciofuntówki, które pan tu zostawił zeszłego roku — i że może potrafilibyśmy razem stawić czoło Lakambie. Zakrzyczał mnie poprostu. Wszystko jedno jak postąpi — wrzeszczał — biali go doprowadzą do zguby, a on chce tylko być pielgrzymem i żyć w spokoju. Jestem przekonany — dodał Almayer po krótkiej chwili, patrząc tępym wzrokiem w Lingarda — że ten stary dureń
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/023
Ta strona została uwierzytelniona.