Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/024

Ta strona została uwierzytelniona.

wiedział oddawna co się święci i nietylko był zbyt przerażony aby coś przedsięwziąć, ale bał się zawiadomić pana lub mnie o swych podejrzeniach. Jeszcze jeden pana faworyt! No, muszę powiedzieć że pan to ma szczęśliwą rękę!
Lingard palnął nagle pięścią w stół. Rozległ się ostry trzask pękającego drzewa. Almayer porwał się gwałtownie z miejsca, potem opadł na krzesło i przyjrzał się stołowi.
— Masz tobie! — rzekł markotnie — pan nie zna własnej siły. Zepsuł mi pan stół na amen. Jedyny stół, który uratowałem przed żoną. Niedługo będę musiał jeść, siedząc w kucki na ziemi jak krajowcy.
Lingard roześmiał się serdecznie.
— No więc nie ciosaj mi kołków na łbie niby żona pijanemu mężowi. — Po chwili spoważniał i dodał: — Gdyby nie to że straciłem Błyskawicę, byłbym tu przyjechał przed trzema miesiącami i wszystkoby było w porządku. Niema co lamentować. Uspokój się, Kacprze. Zaprowadzimy tu ład bardzo prędko.
— Jakto? Przecież pan nie zamierza wygnać stąd siłą Abdulli! Mówię panu że to niemożliwe.
— Ani myślę! — wykrzyknął Lingard. — To już chyba przepadło. Wielka szkoda. Będzie teraz Sambir miał za swoje. Abdulla przydusi ich porządnie. Wielka szkoda. Psiakrew! Tak mi ich żal, że gdybym miał Błyskawicę, spróbowałbym siły. Oho! Napewno! Ale biedna Błyskawica przepadła i koniec. Biedny stary kalosz. Pamiętasz, Almayer? Odbyłeś ze mną parę podróży. Kochana Błyskawica! Wszystkiemu umiała podołać, brakowało jej tylko mowy. Była dla mnie więcej niż żoną. Nie wymyślała mi nigdy. I żeby też na to mi przyszło! Żebym musiał zostawić jej biedne stare kości nadziane