Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

na rafę, jakbym był skończonym durniem, szyprem z południa, który musi mieć pół mili wody pod kilem i dopiero wtedy się czuje bezpieczny! No, tak! Tylko ci, co nic nie robią, nie popełniają błędów. Ale mi ciężko. Ciężko!
Pokiwał smutno głową, patrząc w ziemię. Almayer patrzył na niego ze wzrastającem oburzeniem.
— Słowo daję, pan nie ma serca! — wybuchnął — ani krzty serca, cóż z pana za egoista! Wcale panu nie przyjdzie na myśl, że tracąc swój okręt — z pewnością przez własną niedbałość — zrujnował pan mnie — nas — i moją Ninę. Co się teraz z nią stanie — i ze mną? Chciałbym to wiedzieć! Przywiózł mnie pan tutaj, zrobił mnie pan swoim wspólnikiem, a teraz, kiedy wszystko djabli wzięli — podkreślam że z pana winy — mówi pan o swoim statku... o statku! Może pan sobie kupić drugi. Ale chodzi o handel, o tutejszy handel. Przepadł, dzięki Willemsowi... Najdroższemu pana Willemsowi!
— Daj pokój Willemsowi. To moja sprawa — rzekł Lingard surowo. — A co do handlu... Zrobisz jeszcze przeze mnie karjerę, mój chłopcze. Nic się nie bój. Czy masz jaki ładunek dla szkunera, który mnie przywiózł?
— Szopa jest pełna rattanu — odrzekł Almayer — a w studni mam około osiemdziesięciu tonn kauczuku. To pewno ostatni mój zapas — dodał gorzko.
— Więc w gruncie rzeczy rabunku nie było. Właściwie nic nie straciłeś. Trzeba więc... No, no! co to znaczy?
— Rabunku? Nie! — wrzasnął Almayer, wyrzucając ręce do góry.
Opadł na krzesło; twarz mu zsiniała. Trochę białej piany pojawiło się na jego ustach i ściekło po brodzie;