Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/027

Ta strona została uwierzytelniona.

Almayerowi zabrakło tchu; zdawało się że znów jest bliski ataku, ale zdobył się na gwałtowny wysiłek woli i odzyskał względny spokój.
— Nagle — ciągnął dalej — bum! strzelili z armaty w bramę Patalola; nim zdążyłem przyjść do siebie — może pan sobie wyobrazić jaki byłem przestraszony — rozległ się drugi wystrzał i rozwalił bramę. Pewnie myśleli że to na razie wystarczy; byli widać głodni, dość że na rufie zaczęła się uczta. Abdulla siedział wśród nich jak bóstwo; skrzyżował nogi, ręce trzymał na kolanach. On jest zbyt wielki aby jeść razem z innymi, ale prezydował, uważa pan. Willems kręcił się to tu, to tam po dziobie, zdaleka od tłumu, i patrzył na mój dom przez lornetkę. Nie mogłem wytrzymać. Pogroziłem mu pięścią.
— Otóż to właśnie — rzekł Lingard z powagą. — Najwłaściwsza rzecz w danym wypadku. Jeśli nie można kogoś zwyciężyć, najlepiej go rozgniewać.
Almayer machnął ręką z wyższością i ciągnął dalej niewzruszony:
— Niech pan mówi co się panu podoba. Nie może pan zdać sobie sprawy z moich uczuć. Tamten mnie zobaczył; nie odejmując lornetki od oczu, podniósł rękę jakby odpowiadał na powitanie. Myślałem że z kolei będą strzelać do mnie, więc wywiesiłem flagę brytyjską na słupie w podwórzu; nie miałem innej osłony. Prócz Alego zostało przy mnie tylko trzech ludzi, a właściwie trzy kaleki, zanadto byli chorzy aby uciec. Taka mnie porwała wściekłość, że byłbym chyba się bił z nimi sam jeden gdyby nie Nina. Co miałem z nią robić? Nie mogłem posłać jej z matką w górę rzeki. Pan wie, żonie ufać nie mogę. Postanowiłem że przywaruję w cichości, ale nie dopuszczę aby kto wylądował na naszym brzegu.