— No, gadaj co tam masz na wątrobie. Nie mogę sobie wyobrazić... — zaczął Lingard po chwili milczącego oczekiwania.
— Nie może pan sobie wyobrazić! Ja myślę! — przerwał Almayer. — Skądżeby! Niech pan tylko posłucha. Kiedy Ali wrócił, zrobiło mi się trochę lżej na sercu. Zdawało się że jakiś porządek zapanował w Sambirze. Wywiesiłem flagę angielską od samego rana; zacząłem się czuć bezpieczniejszy. Kilku moich ludzi pokazało się popołudniu. Nie wypytywałem ich wcale; zasadziłem ich do pracy jakby nigdy nic. Pod wieczór — była może piąta lub pół do szóstej — stałem z dzieckiem na naszym pomoście, kiedy doszły mnie krzyki z dalekiego końca osady. Z początku nie zwracałem na nie uwagi. Po jakimś czasie przychodzi do mnie Ali i mówi: „Tuanie, daj mi dziecko, w osadzie jest wielki niepokój“. Więc dałem mu Ninę; wróciłem do domu, wziąłem rewolwer i poszedłem na tylny dziedziniec. Schodząc ze schodów, zobaczyłem że wszystkie służebne dziewczęta uciekają z szopy kuchennej i usłyszałem wycie tłumu po drugiej stronie wyschłego rowu, który jest granicą naszej posiadłości. Nie mogłem widzieć tej zgrai, bo wzdłuż rowu rosną krzaki, ale słyszałem że są wściekli i że kogoś ścigają. Stałem i zachodziłem w głowę o co im chodzi, kiedy Jim–Eng — wie pan, ten Chińczyk, który osiedlił się tu przed paru laty?