Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/039

Ta strona została uwierzytelniona.

Singapuru ze względu na ubezpieczenie, a potem oczywiście do Makassaru. Miałem długą podróż. Ani krzty wiatru. To było jak jakie przekleństwo. I moc kłopotów ze starym Hudigiem.
— Z Hudigiem? A dlaczego z Hudigiem? — spytał machinalnie Almayer.
— Ach, to chodziło o... kobietę — wymruczał Lingard przez zęby.
Almayer spojrzał na niego ociężałym, zdziwionym wzrokiem. Stary marynarz zwinął w szpic białą brodę i z kolei podkręcał gwałtownie wąsa. Jego małe zaczerwienione oczy, te oczy, które go piekły od słonych bryzgów wszystkich mórz, które patrzyły nieugięcie ku nawietrznej wśród sztormów wszystkich szerokości geograficznych — wpatrywały się teraz w Almayera z pod namarszczonych brwi, jak para zalękłych dzikich zwierząt przyczajonych w gąszczu.
— Masz tobie! To bardzo do pana podobne. Co pana obchodzą kobiety Hudiga. Stary grzesznik! — rzekł Almayer obojętnie.
— Co ci też w głowie! To żona mojego przyjaciela... to jest znajomego...
— Mimo to nie rozumiem... — wtrącił niedbale Almayer.
— Człowieka, którego znasz. I to dobrze. Bardzo dobrze.
— Znałem tylu ludzi, zanim pan kazał mi się zagrzebać w tej dziurze — burknął nieuprzejmie Almayer. — Jeśli ona ma do czynienia z Hudigiem — ta żona — to co ona tam może być warta. Współczuję jej mężowi — dodał i poweselał na wspomnienie skandalicznych pogawędek z przeszłości, kiedy był młodzieńcem mieszkającym w drugiej stolicy wysp i miał za-