Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/040

Ta strona została uwierzytelniona.

wsze takie dobre informacje. Wybuchnął śmiechem. Zmarszczka na czole Lingarda pogłębiła się.
— Nie pleć głupstw! To żona Willemsa.
Almayer rozdziawił usta i wytrzeszczył oczy, chwyciwszy się krzesła.
— Co? Jakto! — wykrzyknął oszołomiony.
— Żona Willemsa — powtórzył Lingard wyraźnie. — Mam nadzieję że nie jesteś głuchy, co? Żona Willemsa. Tak. A dlaczego? Bo przyrzekłem. I nie wiedziałem co się tu stało.
— Co też pan zrobił! Założę się że pan dał jej pieniędzy — zawołał Almayer.
— Jeszcze nie — rzekł Lingard z namysłem. — Ale przypuszczam że będę musiał dać...
Almayer jęknął.
— Właściwie mówiąc — ciągnął Lingard powoli i spokojnie — właściwie to... przywiozłem ją tu. Tutaj. Do Sambiru.
— Na miłość boską! Dlaczego? — krzyknął Almayer, zrywając się z krzesła, które przechyliło się i zwolna upadło. Podniósł splecione ręce nad głową i opuścił je gwałtownie, rozłączając palce z wysiłkiem, jakby je od siebie oddzierał. Lingard kiwnął szybko głową raz po raz.
— Tak. Głupia historja. Co? — rzekł, patrząc z zakłopotaniem na Almayera.
— Słowo daję — rzekł płaczliwie Almayer — niepodobna mi pana zrozumieć. Co też pan jeszcze wymyśli! Żona Willemsa!
— Żona i dziecko. Mały chłopczyk, uważasz. Są na szkunerze.
Almayer spojrzał nagle podejrzliwie na Lingarda i odwrócił się żeby podnieść krzesło, poczem siadł tyłem