Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/041

Ta strona została uwierzytelniona.

do starego marynarza i usiłował gwizdać, ale zaraz dał temu pokój. Lingard mówił dalej:
— Otóż Willems miał przykrości z Hudigiem. Wzruszył mnie. Obiecałem że załagodzę tę sprawę. I załagodziłem. Mnóstwo z tem miałem kłopotu. Hudig był na nią zły, że ona chce jechać do męża. To stary drab bez żadnych zasad. Wiesz, ona jest jego córką. Otóż powiedziałem że się nią zaopiekuję, że pomogę Willemsowi rozpocząć nowe życie i tak dalej. Mówiłem z Craigiem w Palembangu. Starzeje się i potrzebuje dyrektora albo wspólnika. Powiedziałem mu że ręczę za sprawowanie Willemsa. Ustaliliśmy wszystko. Craig, to mój dawny kamrat. W czterdziestych latach kolegowaliśmy na jednym statku. On teraz na niego czeka. Wpadłem porządnie! Co ty o tem myślisz?
Almayer wzruszył ramionami.
— Ta kobieta zerwała z Hudigiem, bo ją zapewniłem że wszystko pójdzie dobrze — ciągnął Lingard ze wzrastającym strachem. — Zerwała z nim. To było przecież najwłaściwsze. Żona, mąż... razem... tak być powinno... Zdolny chłop... drań skończony... To dopiero pasztet! Cholera!
Almayer roześmiał się złośliwie.
— A to mu pan zrobi przyjemność — powiedział. — Uszczęśliwi pan dwoje ludzi. Conajmniej dwoje! — Roześmiał się znów; strapiony Lingard patrzył na jego barki wstrząsane śmiechem.
— No, kiedy jak kiedy, ale tym razem to się rozbiłem o brzeg — mruknął.
— Niech pan ją prędko odeśle z powrotem — poddał Almayer, tłumiąc nowy napad śmiechu.
— Co tak szczerzysz zęby? — warknął gniewnie