Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/042

Ta strona została uwierzytelniona.

Lingard. — Jeszcze sobie z tem wszystkiem poradzę. A tymczasem musisz ją wziąć do siebie.
— Do mojego domu! — wykrzyknął Almayer, odwracając się.
— Ten dom jest też trochę moim, co? — rzekł Lingard. — Nie sprzeciwiaj mi się! — krzyknął, kiedy Almayer otworzył usta. — Słuchać rozkazów i trzymać język za zębami!
— O, jeśli pan z tego tonu zaczyna — mruknął Almayer i machnął ręką na znak, że się poddaje.
— Takiś dokuczliwy, mój chłopcze — rzekł stary żeglarz z nagłym spokojem. — Musisz mi dać trochę czasu na rozejrzenie się. Nie mogę jej trzymać cały czas na statku. Trzeba jej coś powiedzieć. Naprzykład, że Willems pojechał w górę rzeki. Że lada dzień go oczekujemy. Otóż to właśnie. Słyszysz? Poddasz jej tę myśl i będziesz ją utrzymywał w tem przekonaniu, a ja tymczasem postaram się wybrnąć z sytuacji. — Na Boga, podłe jest życie! — wykrzyknął po krótkiej chwili. — A jednak... A jednak! Człowiek musi patrzeć bystro przed siebie, aby statek płynął zanim pójdzie na dno — nazawsze. A teraz pilnuj się tego co ci powiedziałem — dodał ostro — jeśli nie chcesz się ze mną pokłócić, mój chłopcze.
— Nie chcę się z panem kłócić — mruknął Almayer z mimowolnym szacunkiem. — Ale chciałbym pana zrozumieć. Wiem że pan jest moim najlepszym przyjacielem, kapitanie Lingard, tylko że, słowo daję, nie mogę pana czasem przeniknąć. A chciałbym...
Lingard wybuchnął głośnym śmiechem, który utonął nagle w głębokiem westchnieniu. Zamknął oczy i złożył głowę na oparciu fotela; jego twarz, spalona bezchmurnem słońcem wielu znojnych lat, przybrała na