Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/043

Ta strona została uwierzytelniona.

chwilę wyraz zmęczenia i starości, który przestraszył Almayera jak niespodziane objawienie zła.
— Zmordowany jestem — rzekł cicho Lingard. — Zmordowany na amen. Całą noc trzeba było sterczeć na pokładzie, żeby prowadzić ten szkuner w górę rzeki. Potem znowu rozmowa z tobą. Zdaje mi się że zasnąłbym stojąc. Ale chciałbym coś przegryźć. Zajmij się tem, Kacprze.
Almayer klasnął w ręce; nie otrzymując odpowiedzi, miał wołać, gdy w środkowym korytarzu przecinającym dom, za czerwoną firanką, która zasłaniała wejście na werandę, rozległ się rozkazujący, przenikliwy głos dziecka.
— Weź mnie zaraz na ręce. Chcę żebyś mnie zaniósł na werandę. Bo będę się bardzo gniewać! Weź mnie na ręce.
W odpowiedzi przyciszony, męski głos zaczął napominać pokornie. Twarze Almayera i Lingarda rozjaśniły się natychmiast. Stary marynarz zawołał:
— Przynieś dziecko. Lekas!
— Zobaczy pan jak urosła — wykrzyknął Almayer tryumfalnie.
Z za firanki wiszącej u drzwi ukazał się Ali z malutką Niną Almayer na ramieniu. Dziewczynka trzymała go jedną ręką za szyję, a drugą obejmowała dojrzałe pumelo, prawie tak duże jak jej główka. Różowa sukienka bez rękawów zsunęła się z jej ramion; oliwkowa twarzyczka o wielkich czarnych oczach, patrzących z dziecinną powagą, była okolona długiemi czarnemi włosami, które spadały na jej plecy i ramię Alego, bujne, wspaniałe, niby gęsta, delikatna sieć z jedwabnych nitek. Lingard wstał aby do niej podejść, a Nina, spostrzegłszy go, puściła pumelo i wyciągnęła rączki