Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/053

Ta strona została uwierzytelniona.

niósł dobrobyt młodemu państwu, a strach przed ciężką ręką Lingarda zapewnił Sambirowi spokój na wiele lat.
Lingard spoglądał z dumą na swoje dzieło. Z każdym rokiem kochał coraz bardziej kraj, ludzi, błotnistą rzekę i postanowił uczynić wszystko aby żaden statek poza Błyskawicą nie wpłynął nigdy na muliste, przyjazne fale Pantai. Prowadząc zwolna bryg w górę rzeki, ogarniał doświadczonym wzrokiem nadrzeczne polanki i wypowiadał uroczyście swoje zdanie o przyszłych zbiorach ryżu. Znał wszystkich osadników na wybrzeżach między morzem a Sambirem; znał ich żony, ich dzieci; znał każdego poszczególnego człowieka z barwnych grup, które stały na kruchych tarasach małych trzcinowych chat zbudowanych nad wodą, machając do niego rękami i krzycząc przenikliwie: „O! Kapal layer! Hai!“ A Błyskawica sunęła zwolna między zaludnionemi brzegami, potem zaś wpływała na puste przestrzenie połyskliwej brunatnej wody obramionej zwartym i milczącym lasem, którego wielkie drzewa chwiały łagodnie rozpostartemi konarami w nikłym, ciepłym powiewie — niby na znak powitania pełnego czułości i melancholji.
Lingard kochał to wszystko: krajobraz — brunatne złoto i wspaniałe szmaragdy pod sklepieniem z rozpalonego szafiru, szemrzące, wielkie drzewa i rozmowne palmy nipa, które łopotały gadatliwie liśćmi w nocnym powiewie, jakby im było śpieszno zwierzyć się Lingardowi ze wszystkich tajemnic wielkiego lasu. Kochał ciężki aromat kwiatów i czarnej ziemi, owo tchnienie życia i śmierci, które unosiło się nad brygiem w wilgotnem powietrzu ciepłych, spokojnych nocy. Kochał wąskie i ciemne zatoki co nigdy słońca nie widywały, czar-