Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/054

Ta strona została uwierzytelniona.

ne, gładkie, kręte — jak mroczne ścieżki rozpaczy. Lubił nawet gromady małp o żałośliwych twarzach, małp bezczeszczących te ciche miejsca kapryśnemi skokami i warjackiemi gestami pełnemi nieludzkiego szaleństwa. Kochał tu wszystko, i to co żywe, i to co martwe; nawet błoto na wybrzeżu, nawet aligatory, olbrzymie i niewzruszone, wygrzewające się w mule z wyzywającą obojętnością. Ich rozmiary były źródłem dumy dla Lingarda.
— Kolosalne draby! Dwa razy takie jak w Palembangu! Słowo daję! — wykrzykiwał, szturchając żartobliwie w żebra któregoś ze swoich kompanów. — Mówię ci: choć nie jesteś ułomkiem, połknęłyby cię jak nic razem z kapeluszem, butami i tak dalej! Wspaniałe szelmy! Chciałbyś je pewno zobaczyć, co? Ha, ha, ha!
Grzmiący śmiech napełniał werandę, rozlegał się po hotelowym ogrodzie, spływał na ulicę, zatrzymując na chwilę sunące bezszelestnie bose brunatne nogi; głośne jego echa płoszyły nawet oswojonego ptaka gospodarza — bezczelnego mynah, który przez krótki czas zachowywał się przyzwoicie, ukryty pod najbliższem krzesłem. W wielkim bilardowym pokoju spoceni mężczyźni w cienkich perkalowych koszulach przestawali grać i z kijem w ręku nasłuchiwali chwilę u otwartych okien, kiwając do siebie znacząco wilgotnemi twarzami i szepcząc:
— Stary mówi o swojej rzece.
O swojej rzece! Szepty zaciekawionych ludzi, tajemnica otaczająca całą tę sprawę, wszystko to było dla Lingarda źródłem niewyczerpanej rozkoszy. Ludzie plotkowali, nic właściwie nie wiedząc i wyolbrzymiając dochody Lingarda z osobliwego monopolu. A on, naogół bardzo prawdomówny, chętnie w tym wypadku zbijał