Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.

nych jego powiedzeń. „Najbezpieczniej i najwłaściwiej. Łatwo porzucić przeciekający statek, ale to partactwo. Partactwo!“ Lingard był jednak dość inteligentny aby zdać sobie sprawę z klęski i pogodzić się z położeniem po męsku, bez skargi. Gdy Almayer przybył na statek, Lingard podał mu list bez słowa.
Almayer przeczytał list, zwrócił go, milcząc i oparł się o tylną barjerę (stali obaj na pokładzie), zapatrzony w pląsanie wirów naokoło steru szkunera. Wreszcie rzekł, nie podnosząc oczu:
— To list dość przyzwoity. Abdulla wydaje go w pana ręce. Mówiłem panu że oni mają go już dość. Co pan teraz zrobi?
Lingard odchrząknął, szurgnął nogami, otworzył usta stanowczym ruchem, ale nic przez chwilę nie mówił. W końcu mruknął:
— Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli wiem co teraz robić.
— Chciałbym żeby pan prędko coś postanowił...
— Poco ten gwałt? — przerwał Lingard. — On uciec nie może. Rzeczy tak stoją, że zdany jest na moją łaskę, jak mi się zdaje.
— Aha — rzekł Almayer z namysłem — i wcale na łaskę nie zasługuje. O ile można coś wyczytać między temi wszystkiemi komplementami, Abdulla daje do zrozumienia: „Uwolnij mię od tego białego, a wówczas będziemy żyli w spokoju i podzielimy się handlem“.
— Ty w to wierzysz? — zapytał Lingard z pogardą.
— Niezupełnie — odrzekł Almayer. — Naturalnie że przez jakiś czas będzie się dzielił handlem, póki nie zdoła wszystkiego zagarnąć. No więc co pan zrobi?
Mówiąc to, podniósł oczy i zdziwił się, zobaczywszy zmienioną twarz Lingarda.