Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/058

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan jest niezdrów. Czy pana co boli? — zapytał z prawdziwą troskliwością.
— Było mi tak jakoś niewyraźnie przez tych parę ostatnich dni, ale nic mnie nie boli — odrzekł Lingard. Uderzył się kilkakrotnie w szeroką pierś, odchrząknął potężnie i powtórzył: — Nie. Nic mnie nie boli. Wytrzymam jeszcze dobrych kilka lat. Ale gryzie mię to wszystko bo gryzie!
— Musi pan dbać o siebie — rzekł Almayer. Po chwili dodał: — Pan się chyba zobaczy z Abdullą, co?
— Nie wiem. Jeszcze nie teraz. Mam czas — rzekł Lingard niecierpliwie.
— Niechże pan już teraz coś zrobi — nalegał markotnie Almayer. — Widzi pan, ta kobieta zanudza mię niemożliwie. Ona i jej szczeniak. Baba ujada przez cały dzień. A dzieci ani rusz nie mogą się z sobą pogodzić. Wczoraj ten wstrętny bęben rzucił się na moją Ninę. Podrapał jej twarz. Dzikus skończony! Wykapany papa, słowo daję. Ona martwi się mężem i skomli od rana do nocy. Jeśli nie płacze, wścieka się na mnie. Wczoraj dręczyła mię żebym powiedział kiedy on wróci, i płakała że dostał taką niebezpieczną robotę. Powiedziałem coś w tym rodzaju, że to nic strasznego i że nie potrzebuje się wygłupiać, a ta jak się na mnie nie rzuci, jak dziki kot. Nazwała mię brutalem, egoistą, człowiekiem bez serca, bredziła że jej ukochany Piotr naraża dla mnie życie, a ja sobie nic z tego nie robię. Wygadywała że wyzyskuję jego szlachetny charakter, że go zaprzęgam do niebezpiecznej roboty — mojej własnej roboty. Że on jest wart dwudziestu takich jak ja. Że ona panu powie, że otworzy panu oczy na to jaki ze mnie człowiek i tak dalej! Widzi pan co ja muszę znosić przez pana. Mógłby pan naprawdę mieć dla mnie jakieś