Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/059

Ta strona została uwierzytelniona.

względy. Wprawdzie nie obdarłem nikogo — ciągnął Almayer, imając się gorzkiej ironji — ani nie sprzedałem najlepszego przyjaciela, ale powinien pan mieć nade mną trochę litości. Żyję jak w gorączce. Ona jest niespełna rozumu. Pan zamienił mój dom w przytułek dla łotrów i warjatów. Tak się nie godzi. Słowo daję że tak się nie godzi! Kiedy przyjdą na nią te jej fochy, robi się okropnie brzydka i wrzeszczy aż się flaki przewracają w człowieku. Bogu dzięki moja żona dostała napadu dąsów i wyniosła się z domu. Mieszka w szałasie nad rzeką od czasu tamtej historji — pamięta pan. Ale i sama Willemsowa, to już więcej niż można wytrzymać. Pytam się siebie, dlaczego ja mam to znosić? Pan jest wymagający, niema co mówić. Dziś rano myślałem że ona mi oczy wydrapie. Niech pan sobie wyobrazi, miała ochotę przelecieć się po osadzie. Mogłaby tam przecież coś posłyszeć, więc powiedziałem żeby tego nie robiła, że poza naszem ogrodzeniem nie jest bezpiecznie. A ta jak się nie rzuci z dziesięciu pazurami do moich oczu! „Ty nędzniku“ — wrzeszczała — „nawet tu nie jest bezpiecznie, a ty go wysłałeś w podróż po tej okropnej rzece, on tam może stracić życie! Jeśli on umrze i nie przebaczy mi, Bóg cię skarze za twoją zbrodnię...“ Za moją zbrodnię! Zapytuję siebie chwilami czy ja śnię? Rozchoruję się od tego wszystkiego! Straciłem już apetyt.
Rzucił kapelusz na pokład i chwycił się w rozpaczy za włosy. Lingard patrzył na niego z troską i współczuciem.
— Cóż ona chciała przez to powiedzieć? — mruknął w zamyśleniu.
— Co chciała powiedzieć! Przecież mówię panu że to warjatka, a i ja wkrótce zwarjuję jeśli to potrwa.