Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/060

Ta strona została uwierzytelniona.

— Trochę cierpliwości, Kacprze — prosił Lingard. — Jeszcze z parę dni.
Almayerowi ulżyło po tym gwałtownym wybuchu, a może się poczuł zmęczony; uspokoił się, podniósł kapelusz i jął się nim wachlować, wsparty o nadburcie.
— Lata idą — rzekł z rezygnacją — a takie rzeczy postarzają człowieka przedwcześnie. Nad czem się tu zastanawiać? nie rozumiem! Abdulla mówi wyraźnie, że jeśli pan się podejmie wyprowadzić jego statek i jeśli pan pouczy metysa, to on, Abdulla, rzuci Willemsa bez ceremonji i będzie nazawsze pana przyjacielem. Wierzę święcie temu co mówi o Willemsie. To takie naturalne. A co do jego przyjaźni dla pana, łże oczywiście, ale tymczasem nie potrzebujemy sobie tem zawracać głowy. Pan poprostu zgodzi się na propozycję Abdulli i nikomu nic do tego co się potem stanie z Willemsem.
Urwał i milczał przez chwilę; potoczył dokoła wzrokiem, zacisnąwszy zęby i rozdąwszy nozdrza.
— Niech mi pan to powierzy. Już ja w tem że mu się coś stanie — rzekł w końcu ze spokojnem okrucieństwem. Lingard uśmiechnął się blado.
— Szkoda strzału na tego człowieka. Poco się fatygować — szepnął jakby do siebie. Almayer nagle wybuchnął:
— Tak pan myśli! — zawołał. — Pana nie zaszyli w hamak na pośmiewisko zgrai dzikusów. Przecież ja tu nikomu w twarz nie śmiem spojrzeć, póki ten łotr chodzi po świecie... Ja... ja się z nim porachuję.
— Nie zdaje mi się — burknął Lingard.
— Pan myśli że się go boję?
— Cóż znowu! — rzekł Lingard z pośpiechem. — Bać się nie boisz. Ja cię znam. Nie wątpię o twojej od-