Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze, ojcze — rzekł raźno Almayer — poślę Alego na sternika i najlepszych ludzi jakim mam. I co jeszcze?
— Nic więcej, mój chłopcze. Tylko dopilnuj żeby się nie spóźnili.
— Pewnie nie warto pytać dokąd pan jedzie — rzekł Almayer, ciągnąc za język Lingarda. — Bo jeśli na spotkanie z Abdullą, to ja...
— Nie będę się widział z Abdullą. Nie dziś. No, jazda.
Patrzył jak czółno rzuciło się ku brzegowi, skinął ręką w odpowiedzi na ukłon Almayera i podszedł do tylnej barjery, wygładzając list Abdulli dobyty z kieszeni. Przeczytał go starannie, zmiął powoli z uśmiechem i ścisnął mocno w palcach trzeszczący papier, jakby trzymał Abdullę za gardło. Kładł już z powrotem list do kieszeni, ale rozmyślił się, rzucił zmiętą kulę za burtę i patrzył w zadumie jak przez chwilę kręciła się w wirach, póki prąd jej nie poniósł w dół rzeki, ku morzu.