Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/067

Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Noc była bardzo ciemna. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wschodnie wybrzeże spało oddzielone od gwiazd zasłoną nieruchomej chmury, która sunęła ze wschodu przez całe popołudnie, pędzona pierwszem tchnieniem deszczowego mussonu; ścigała zachodzące słońce masą szarą i czarną, co rzekłbyś goniła za światłem, żywiąc złe zamiary — goniła posępnie, złowróżbnie, wytrwale, jakby zdawała sobie sprawę że jest zwiastunem gwałtu i zamętu. Gdy słońce znikło za horyzontem, olbrzymia chmura popędziła szybciej i zaczęła się mocować z zorzą uchodzącego światła. Stoczyła się ku zygzakowatym, wyraźnym zarysom odległych gór, zawisła nad parującym lasem i tkwiła nisko milcząca, groźna, nad nieruchomemi wierzchołkami drzew, powstrzymując błogosławieństwo deszczu, pielęgnując gniew swoich grzmotów, jakby w zadumie lub niepewności czy obrócić swoją potęgę na zło czy na dobro.
Babalaczi wyszedł na dwór z czerwonego, przesyconego dymem światła swej bambusowej chatki, wciągnął długim oddechem ciepłe, nieruchome powietrze i stał przez chwilę, zamknąwszy szczelnie zdrowe oko, jakby onieśmielony niezwykłą, głęboką ciszą na dziedzińcu Lakamby. Gdy otworzył powieki, odzyskał wzrok natyle że mógł rozróżnić rozmaite stopnie bezkształtnej czerni, które znaczyły na ciemnem tle nocy miejsce drzew, opuszczonych domów, przybrzeżnych