Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/069

Ta strona została skorygowana.

by miał we krwi uczuciowość wysubtelnioną przez wszelkie wyrafinowanie tkliwych uczuć, które wspaniała cywilizacja przynosi z sobą na ten doskonały świat wśród innych cnót i błogosławieństw. Przez jakich trzydzieści sekund półnagi pesymista żujący betel stał u brzegu tropikalnej rzeki, na skraju cichych, olbrzymich lasów, gniewny, bezsilny, zawiedziony w swych nadziejach, tłumiąc gorzki okrzyk niezadowolenia cisnący mu się na usta; okrzyk, który, gdyby się był rozległ, zabrzmiałby w dziewiczej głuszy lasu równie szczerze, potężnie, głęboko, jak wybuch goryczy jakiegoś zagłębionego w fotelu myśliciela, zakłócający nieczystą pustkę dachów i kominów.
Przez pół minuty, nie więcej, stawiał Babalaczi czoło bogom, ogarnięty buntem, wzniosłym swym przywilejem; potem jednooki dyplomata stał się znów sobą — człowiekiem przezornym, mądrym, twórcą dalekosiężnych planów, a zarazem ofiarą dręczących zabobonów swej rasy. Noc, choćby najspokojniejsza, nigdy nie jest bezwzględnie cicha dla czujnych uszu i wydało się teraz Babalacziemu że dosłuchuje się w niej innych szelestów niż szum wodnego odmętu. Rozejrzał się szybko, a potem obrócił w mig na pięcie z lękliwą czujnością, jakby się spodziewał że zobaczy ślepą marę swego przywódcy wędrującą w mroku pustym dziedzińcem. Ale nic nie zobaczył. Jednak słyszał przedtem jakiś odgłos; bardzo dziwny odgłos! To z pewnością upiorna skarga gniewnego ducha. Babalaczi nasłuchiwał. Cisza była zupełna. Uspokojony, uszedł kilka kroków w stronę domku, gdy tym razem odgłos nawskroś ludzki — chrypliwy kaszel — dosięgnął go od strony rzeki. Przystanął, nasłuchując uważnie ale już bez śladu wzruszenia i wrócił żwawo ku brzegowi, gdzie stanął wyczekująco z rozchylonemi usta-