Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/070

Ta strona została skorygowana.

mi, usiłując przebić wzrokiem ruchomą zasłonę mgły nisko nad rzeką. Nie widział nic, lecz jacyś ludzie w łodzi musieli być bardzo blisko, bo doszły go słowa wypowiedziane zwykłym tonem:
— Myślisz że to tutaj, Ali? Ja nic nie widzę.
— To musi być gdzieś blisko, tuanie — odpowiedział drugi głos. — Czy spróbujemy wylądować?
— Nie! Podryfujmy trochę dalej. Jeśli będziesz pociemku obijał się czółnem o brzeg, nadziejesz się na kłodę. Musimy być ostrożni... Dryfujmy, dryfujmy... Zdaje się że tu jest coś w rodzaju polanki. Może zobaczymy światło w jakim domu. Czy w kampongu Lakamby dużo jest domów?
— Bardzo dużo, tuanie... Nie widzę żadnego światła.
— Ani ja — mruknął znowu pierwszy głos, tym razem prawie nawprost milczącego Babalacziego; malajski statysta spojrzał niespokojnie w stronę swej chaty, której odrzwia jaśniały przyćmionem światłem od palącej się wewnątrz pochodni. Chata stała bokiem do wybrzeża, a drzwi jej były zwrócone w dół rzeki i Babalaczi wywnioskował szybko, że nieznajomi nie mogli dojrzeć światła z miejsca, gdzie się łódź znajdowała. Wahał się czy do nich przemówić, a podczas gdy się namyślał, usłyszał znów głosy, ale tym razem poniżej przystani obok której się zatrzymał.
— Nic nie widać. To z pewnością nie tutaj. Ruszajmy, Ali! Dayong!
Po tym rozkazie nastąpił plusk wioseł, a wkrótce zabrzmiał okrzyk:
— Widzę światło. Widzę! Teraz wiem gdzie lądować, tuanie.
Znowu rozległ się plusk, gdy czółno zawróciło ostro i płynęło w górę rzeki tuż przy brzegu.