Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/071

Ta strona została skorygowana.

— Zawołaj — rzekł bardzo blisko głęboki głos, który — Babalaczi był tego pewien — musiał należeć do białego. — Zawołaj i niech tu kto przyjdzie z pochodnią. Nic nie widzę.
Głośny okrzyk, który rozległ się po tych słowach, zabrzmiał prawie pod nosem milczącego słuchacza. Aby zachować pozory, Babalaczi pobiegł długiemi, bezszelestnemi krokami aż do połowy dziedzińca i zawrócił; dopiero wtedy krzyknął w odpowiedzi i pokrzykiwał w dalszym ciągu, wracając powoli ku wybrzeżu. Zobaczył niewyraźny zarys łodzi znajdującej się prawie nawprost przystani.
— Kto mówi na rzece? — zapytał Babalaczi, nadając zdziwiony ton swoim słowom.
— Biały człowiek — odpowiedział Lingard z czółna. — Czy w kampongu bogatego Lakamby nie znajdzie się ani jedna pochodnia aby poświecić lądującemu gościowi?
— Niema pochodni i niema ludzi. Jestem tu sam — rzekł Babalaczi z pewnem wahaniem.
— Sam! — wykrzyknął Lingard. — A kto ty jesteś?
— Jestem tylko sługą Lakamby. Ale wysiądź, tuanie Putih, i spojrzyj na moją twarz. Oto moja ręka. Nie! Tutaj!.. Zechciej łaskawie... Ada! Teraz jużeś bezpieczny.
— Czy jesteś tu sam? — rzekł Lingard, idąc ostrożnie dziedzińcem. — Jak ciemno — mruknął do siebie — myślałby kto że świat został pomalowany na czarno.
— Tak. Jestem sam. A co jeszcze powiedziałeś, tuanie? Nie zrozumiałem twej mowy.
— Nic. Myślałem że tu zastanę... Gdzież oni wszyscy?
— Czyż to nie obojętne gdzie oni są? — rzekł posępnie Babalaczi. — Przybyłeś aby zobaczyć się z mymi