Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/072

Ta strona została skorygowana.

rodakami? Ostatni z nich wyruszył w długą podróż — i jestem sam. Jutro wyjeżdżam także.
— Przybyłem aby się zobaczyć z białym człowiekiem — rzekł Lingard, idąc powoli naprzód. — On chyba nie wyjechał, co?
— Nie! — odrzekł Babalaczi tuż przy Lingardzie. — Człowiek o czerwonej skórze i bezlitosnych oczach — ciągnął z zadumą; — ramię jego jest silne a serce głupie. Biały człowiek... Ale jednak człowiek.
Znajdowali się teraz u stóp krótkiej drabiny prowadzącej do bambusowego tarasu, który otaczał chatę Babalacziego. Słabe światło padło z drzwi na twarze obu ludzi, gdy stanęli, przypatrując się sobie z ciekawością.
— Czy on jest tam? — spytał Lingard pocichu, wskazawszy ręką ku górze.
Babalaczi, wpatrując się z natężeniem w dawno oczekiwanego gościa, zrazu nie odpowiedział.
— Nie, nie tam — rzekł w końcu, stawiając nogę na najniższym szczeblu i oglądając się w tył. — Nie tam, tuanie, lecz niezbyt daleko. Czy nie zechcesz spocząć pod moim dachem? Mam w domu ryż, i rybę, i czystą wodę — nie z rzeki ale ze źródła...
— Nie jestem głodny — przerwał Lingard — i nie przybyłem aby rozgościć się w twoim domu. Zaprowadź mię do białego, który na mnie czeka. Nie mam czasu do stracenia.
— Noc jest długa, tuanie — ciągnął łagodnie Babalaczi — a po niej nastąpią inne noce, inne dnie. Długie. Bardzo długie... Ileż to czasu musi upłynąć nim człowiek umrze... O Radżo Laut!
Lingard drgnął.
— Znasz mnie! — wykrzyknął.