Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/073

Ta strona została skorygowana.

Ay wa! Widziałem już twoją twarz i poczułem twą rękę przed wielu laty — rzekł Babalaczi i przystanął na drabinie wpół drogi, pochylając się aby zajrzeć w podniesioną twarz Lingarda. — Ty nie pamiętasz, lecz ja nie zapomniałem. Takich jak ja jest wielu, ale jeden jest tylko Radża Laut.
Wspiął się z nagłą zwinnością po kilku ostatnich szczeblach, zapraszając ruchem ręki Lingarda, który ruszył za nim po krótkiej chwili wahania.
Elastyczna bambusowa podłoga chaty ugięła się pod ciężarem starego marynarza, gdy przekroczył próg, usiłując przebić wzrokiem dymny półmrok niskiego mieszkania. Pochodnia tkwiła w rozszczepionym kiju przymocowanym pod kątem prostym do środkowej podpory głównego słupa i rzucała na podłogę plamę czerwonego blasku, ukazując parę lichych mat i róg wielkiej drewnianej skrzyni ginącej w mroku. Głębiej w ciemnościach ostrze lancy, mosiężna tarcza zawieszona na ścianie, długa lufa strzelby opartej o skrzynię chwytały błędne połyski dymnego światła, które drżało migotliwie, chwiało się, nikło, ukazywało się znów, gasło, wracało — rzekłbyś w nierównej walce z mrokiem co czyhał w odległych kątach i jakby rzucał się z wściekłością na słabego nieprzyjaciela. Rozległą przestrzeń pod wysoko sterczącym dachem wypełniał gęsty dym — od dołu gładki jak sufit — i odbijał światło chwiejnych, przyćmionych płomieni, a od góry przesiąkał na dwór przez nieszczelną strzechę z suchych liści palmowych. Powietrze przenikał skomplikowany, trudny do określenia zapach, składający się z wyziewów wilgotnej ziemi, butwiejących roślin i zapachu suszonych ryb. Zaraz u progu Lingard pociągnął mocno nosem; usiadłszy na skrzy-