Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/074

Ta strona została uwierzytelniona.

ni, oparł się łokciami o kolana i objął rękoma głowę, wpatrując się z zadumą w otwór drzwi.
Babalaczi krążył w mroku i szeptał do paru niewyraźnych cieni poruszających się w dalekim końcu izby. Lingard, siedząc bez ruchu, spojrzał szybko w bok i dostrzegł zakwefione ludzkie postacie, które kręciły się przez chwilę u skraju światła i nagle cofnęły się w ciemność. Babalaczi podszedł i siadł u nóg Lingarda na zwiniętych matach.
— Czy chcesz zjeść ryżu i napić się sagueiru? — zapytał. — Obudziłem już swych domowników.
— Przyjacielu — rzekł Lingard, nie patrząc na niego — gdy przybywam aby się widzieć z Lakambą lub kimkolwiek z jego sług, nigdy nie jestem ani głodny, ani spragniony. Tau! Wiedz o tem! Czy myślisz żem wyzbyty z rozumu? Że tu niema nic?
Wyprostował się, utkwił nagle wzrok w Babalaczim i znacząco postukał się w czoło.
— Ce, ce, ce! Jak możesz mówić takie rzeczy, tuanie! — wykrzyknął Babalaczi tonem pełnym zgrozy.
— Mówię co myślę. Przeżyłem już wiele lat — rzekł Lingard, sięgając niedbale po strzelbę, którą jął oglądać ze znawstwem, podnosząc kurek i spuszczając go kilkakrotnie. — To dobra sztuka. Z fabryki w Mataram. Stara — ciągnął dalej.
— Hai! — wtrącił Babalaczi z zapałem. — Zdobyłem ją w młodości na kupcu z Aru; miał wielki brzuch, głos donośny i był odważny — bardzo odważny. Gdy szarym rankiem dogoniliśmy jego prao, stał na rufie, krzycząc do swych ludzi i dał ognia z tej strzelby raz jeden. Tylko raz!.. — Babalaczi umilkł, zaśmiał się pocichu i ciągnął rozmarzonym, cichym głosem: — Dogoniliśmy ich szarym rankiem; było nas czterdziestu mil-