Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/076

Ta strona została uwierzytelniona.

roztargniony. — Czy ten, czy inny... Tuanie — rzekł głośno z nagłem ożywieniem — ty jesteś człowiekiem morza?
— Znasz mnie. Poco pytać? — rzekł cicho Lingard.
— Tak. Jesteś człowiekiem morza — taksamo jak i my. Prawdziwym Orang Lautem — ciągnął Babalaczi w zadumie — nie tak jak inni biali.
— Jestem taki sam jak inni biali i nie chce mi się mówić wielu słów, gdy prawda jest krótka. Przybyłem tu aby widzieć się z białym, co pomagał Lakambie przeciwko radży Patalolowi, który jest mym przyjacielem. Pokaż mi gdzie mieszka ten biały; chcę aby wysłuchał mojej mowy.
— Chcesz tylko tego? Tuanie, na co ten pośpiech? Noc jest długa a śmierć nadbiega szybko — powinieneś to wiedzieć, ty, któryś zadał ją tylu mężom z mego plemienia. Przed wielu laty stawiałem ci czoło z bronią w ręku. Nie pamiętasz? To było pod Carimatą — daleko stąd.
— Nie mogę pamiętać każdego włóczęgi, który znalazł się na mojej drodze — oświadczył Lingard z powagą.
Hai! Hai! przed wielu laty — ciągnął niewzruszenie rozmarzony Babalaczi. — Wówczas to wszystko — tu spojrzał nagle na brodę Lingarda i przesunął palcami pod swym bezwłosym podbródkiem — wówczas to wszystko było jak złoto w słońcu, a teraz jest jak piana gniewnego morza.
— Może być, może być — rzekł cierpliwie Lingard i westchnął lekko w mimowolnym hołdzie dla wspomnień przeszłości wywołanych słowami Babalacziego.
Obcował z Malajami tak blisko przez długie lata, że niezmierna powolność i krętość ich myślowego procesu przestała zbytnio go drażnić. Może tego wieczoru cierp-