Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/082

Ta strona została uwierzytelniona.

cie pamiętać waszych nieprzyjaciół. I to nie! — ciągnął tym samym tonem — wy poprostu macie dla nas tyle litości, że na wspomnienia miejsca już niema. O, wy jesteście wielcy i dobrzy! Ale coś mi się zdaje że między sobą pamiętacie wszystko. Czy tak nie jest, tuanie?
Lingard nie odrzekł nic. Wzruszył nieznacznie ramionami. Położył strzelbę na kolanach i patrzył z roztargnieniem na kurek.
— Tak — ciągnął Babalaczi w nowym przypływie żalu — tak, twój wróg umarł w ciemności. Siedziałem obok niego i trzymałem go za rękę, ale on nie mógł widzieć twarzy męża co śledził nikły oddech na jego wargach. Ta, którą przeklął z powodu białego człowieka, była tam również i płakała z zakrytą twarzą. Biały krążył po dziedzińcu, robiąc wiele hałasu. Niekiedy podchodził do drzwi i patrzył na nas pogrążonych w żałości. Wpatrywał się w nas złemi oczami, i wtedy byłem szczęśliwy że ten co umiera jest ślepy. Mówię prawdę. Byłem szczęśliwy; bo niedobrze jest patrzeć w oczy białego jeśli wygląda z nich djabeł, który w nim zamieszkuje.
— Djabeł! Hm! — rzekł do siebie Lingard półgłosem, jakby uderzony jakąś nową myślą. Babalaczi mówił dalej:
— O pierwszej godzinie ranka usiadł — on, taki słaby — i powiedział wyraźnie kilka słów, które nie były przeznaczone dla ludzkich uszu. Trzymałem go mocno za rękę, ale jego czas się wypełnił i wódz dzielnych mężów musiał iść między wiernych, którzy są szczęśliwi. Moi domownicy przynieśli biały całun i zacząłem kopać grób w szałasie, gdzie umarł. Córka zawodziła głośno. Biały podszedł do drzwi i krzyknął. Był zły. Był na nią zły, ponieważ biła się w piersi, i wyrywała sobie włosy, i wydawała ostre krzyki, zawodząc, jak przystoi kobie-