Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/084

Ta strona została uwierzytelniona.

chodnia paliła się z trzaskiem. W samym środku płomienia wybuchało coś raz po raz leciutko i słało przez mglisty blask gęste, drobne kłęby białego dymu nie większe od ziaren grochu; unosił je na dwór słaby powiew ciągnący od niewidzialnych szpar w bambusowych ścianach. Ostry, gnilny zapach nieczystości pod chatą i dokoła niej wzmagał się, pętał energję Lingarda i padał mu czadem na mózg. Lingard rozmyślał sennie o sobie i o tym człowieku, który chciał się z nim widzieć — który czekał na niego. Który czekał! Dzień i noc. Czekał... Mignęła Lingardowi mściwa lecz niejasna myśl, że takie czekanie nie mogło być bardzo przyjemne. Ale niech czeka. Zobaczy Lingarda jeszcze dość prędko. A jak długo potrwa ich spotkanie? Pięć sekund? Pięć minut? Przemówić do niego czy nie? I co powiedzieć? Nic! Pozwolić mu tylko na jedno spojrzenie, a potem...
Nagle Babalaczi odezwał się cichym głosem. Lingard zamrugał powiekami, odchrząknął i wyprostował się na skrzyni.
— Wiesz teraz wszystko, tuanie. Lakamba mieszka w domu Patalola za częstokołem; Abdulla zaczął budować składy z desek i kamieni; a teraz umarł ten Omar. Ja także stąd się wyniosę, zamieszkam przy Lakambie i będę przemawiał do jego ucha. Służyłem wielu mężom. Najdzielniejszy z nich śpi pod ziemią w białym całunie, a na grobie jego niema nic prócz popiołów chaty, w której umarł. Tak, tuanie! Biały człowiek spalił ją własnoręcznie. Z płonącą pochodnią w ręku chodził dokoła chaty wielkiemi krokami i wzywał mnie abym wyszedł — mnie, który rzucałem ziemię na ciało wielkiego wodza. Tak! Klął się na imię waszego i naszego Boga, że spali w chacie i mnie, i tę kobietę, jeśli się nie pośpieszymy...