Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/085

Ta strona została uwierzytelniona.

Hai! Biali są bardzo potężni i bardzo mądrzy. Wywlokłem ją szybko!
— A niech go diabli — wykrzyknął Lingard i rzekł po malajsku z powagą: — Posłuchaj. Ten człowiek nie jest podobny do innych białych. Ty wiesz o tem. On wcale nie jest mężem. On jest... ja nie wiem sam.
Babalaczi podniósł rękę uniżonym gestem. Oko mu błysnęło a grube, poplamione czerwienią wargi, rozchylone w bezbarwnym uśmiechu, odsłoniły szereg czarnych zębów spiłowanych równo aż po dziąsła.
Hai! Hai! On zupełnie jest różny od ciebie — mówił głosem coraz cichszym w miarę jak się zbliżał do tematu, który najbardziej mu leżał na sercu podczas tej upragnionej rozmowy. — Zupełnie różny od ciebie, tuanie, który jesteś taki jak my, tylko mędrszy i silniejszy. Ale on także pełen jest wielkiej chytrości i mówi o tobie bez żadnego szacunku, jak to biali ludzie, kiedy opowiadają o sobie nawzajem.
Lingard podskoczył na skrzyni jak oparzony.
— A cóż on mówi? — zawołał.
— Ależ tuanie, co znaczy jego mowa, jeśli on nie jest mężem? — zapewniał spokojnie Babalaczi. — Jam proch wobec ciebie — naco mi powtarzać słowa jednego białego o drugim? Przechwalał się wobec Abdulli, że w minionych latach korzystał wiele z twojej mądrości. Inne jego słowa zapomniałem. Naprawdę, tuanie...
Lingard przerwał zapewnienia Babalacziego pogardliwym ruchem ręki i poprawił się z godnością na skrzyni.
— Wyniosę się stąd — rzekł Babalaczi — a biały tu pozostanie sam na sam z duchem umarłego i z nią, która była rozkoszą jego serca. On, jako biały, nie może słyszeć głosu tych co umarli... Powiedz mi, tuanie, —