Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/087

Ta strona została skorygowana.

ny łuk i padł, świecąc słabo w ciemnościach. Babalaczi nie cofnął ręki wyciągniętej w pustkę nocy.
— O tam, tuanie — rzekł — możesz zobaczyć dziedziniec białego i jego dom.
— Nie widzę nic — odrzekł Lingard, wystawiając głowę przez otwór. — Za ciemno.
— Poczekaj, tuanie — nalegał Babalaczi. — Patrzyłeś długo na palącą się pochodnię. Wkrótce zobaczysz. Uważaj na strzelbę, tuanie. Jest nabita.
— Brakuje w niej skałki. Nie znajdziesz tu krzemienia na mile wkoło — rzekł Lingard gniewnie. — Cóż to za głupi pomysł żeby nabijać tę strzelbę.
— Ja mam krzemień. Dostałem go od męża mądrego i pobożnego, który mieszka w Menang Kabau. Bardzo pobożny mąż — bardzo dobry ogień. Ów mąż wymówił nad tym krzemieniem słowa, które nadały moc jego iskrom. A strzelba jest także dobra — niesie prosto i daleko. Sądzę, tuanie, że kula sięgnęłaby stąd aż do drzwi białego człowieka.
Tida apa. Nic mi do twojej strzelby — mruknął Lingard, patrząc wytężonym wzrokiem w bezkształtną ciemność. — Czy to jest dom, ta czarna plama tam daleko? — zapytał.
— Tak — odrzekł Babalaczi — to jego dom. Mieszka tam z woli Abdulli i będzie tam mieszkał, póki... Z miejsca gdzie stoisz, tuanie, możesz spojrzeć nad płotem przez dziedziniec prosto w drzwi — w drzwi, którędy wychodzi każdego rana i wygląda jak człowiek co we śnie widział piekło.
Lingard cofnął głowę. Babalaczi poomacku dotknął jego ramienia.
— Poczekaj, tuanie. Siedź spokojnie. Ranek już niedaleko — ranek bez słońca po nocy bez gwiazd. Ale wy-