Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/090

Ta strona została uwierzytelniona.

do jego zasad i czynów, jako do czegoś co jest nieuniknione i niezmienne; patrzyli na różne jego wybryki z biernem zdumieniem nie pozbawionem podziwu należącego się słusznie takiemu szczęściarzowi. Ale nikt dotąd nie widział Lingarda w usposobieniu, w jakiem się znajdował obecnie. Nikt nigdy nie widział aby Lingard był niezdecydowany, aby poddawał się zwątpieniu i nie umiał nic postanowić lub zdobyć się na czyn; aby był to nieśmiały i pełen wahań, to gniewny lecz bezczynny, jednem słowem zaskoczony przez sytuację, która go dręczyła swą niezasłużoną, straszliwą niesprawiedliwością; nieokrzesany lecz prawy z natury, Lingard czuł w tem wyraźnie jakby posmak siarki z dna piekielnej otchłani.
Pobladł gładki mrok zapełniający otwór okiennicy; ukazały się na nim plamy nieokreślonych kształtów, jakby nowy wszechświat wyłaniał się z ciemnego chaosu. Potem wystąpiły kontury, zaznaczając niewyraźne sylwety, tu drzewa, tam krzewu; czarny pas lasu w oddali; prosty zarys domu, szczyt wysokiego dachu w pobliżu. Wewnątrz chaty Babalaczi, który dotychczas był tylko przekonywającym głosem, stał się ludzką postacią; wspierał nieostrożnie brodę na otworze strzelby i toczył niespokojnem okiem po wyłaniającym się świecie. Dzień nadszedł prędko, posępny, uciśniony przez rzeczną mgłę i gęste opary nieba — blady dzień bez słońca, zawodny i smutny.
Babalaczi pociągnął lekko Lingarda za rękaw, a gdy stary żeglarz podniósł pytająco głowę, Malaj wskazał palcem dom Willemsa, widoczny teraz wyraźnie na prawo za wielkiem drzewem.
— Patrz, tuanie! — rzekł. — On mieszka tam. Oto drzwi — jego drzwi. Tam się wkrótce ukaże, potarga-