Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/092

Ta strona została skorygowana.

skwirem i krążyło bezładną gromadą, która nagle rozpadła się na wszystkie strony, jakby pękła od bezgłośnego wybuchu. Lingard słyszał za plecami szelest nóg; to kobiety opuszczały chatę. Z drugiego dziedzińca doszedł głos skarżący się na zimno, bardzo słaby lecz niezmiernie wyraźny wśród głębokiej ciszy rozpostartej nad opuszczonemi domami i polankami. Babalaczi zakaszlał dyskretnie. Pod chatą rozległy się niespodzianie uderzenia drewnianych tłuków do łuszczenia ryżu. Słaby lecz wyraźny głos z dziedzińca naglił znowu: „Rozdmuchaj żar, o bracie!“ Inny cienki głos odpowiedział przeciągle śpiewnym, rytmicznym tonem: „Rozdmuchaj sam, o drżąca świnio!“ Na ostatnim wyrazie przeciągły głos urwał się nagle, jakby człowiek mówiący te słowa wpadł do głębokiej dziury. Babalaczi zakaszlał znów z pewną niecierpliwością i rzekł poufnym tonem:
— Czy nie myślisz, tuanie, że czas mi już iść? Może zechcesz zaopiekować się moją strzelbą? Jestem człowiekiem co umie być posłuszny — nawet względem Abdulli, który mnie oszukał. Ta strzelba niesie daleko i celnie — jeśli cię to interesuje, tuanie. Nabiłem ją podwójną miarką prochu i trzema siekańcami. Tak, tuanie. A teraz może już pójdę.
Na pierwsze słowa Babalacziego Lingard odwrócił się powoli i wlepił weń tępy, niechętny wzrok chorego człowieka, który budzi się do nowych cierpień. W miarę jak chytry mąż stanu mówił, brwi Lingarda ściągały się coraz bardziej, oczy jego ożywiły się i wielka żyła wystąpiła mu na czoło, rysując się groźnym marsem. Przy ostatnich słowach Babalaczi zająknął się i umilkł, zbity z tropu przez spokojny wzrok starego żeglarza.
Lingard wstał. Twarz jego rozjaśniła się, spojrzał wdół z nagłą łaskawością na niespokojnego Malaja.