Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/093

Ta strona została skorygowana.

— Aha! Więc ci o to chodziło — rzekł, kładąc ciężką rękę na uginającem się ramieniu Babalacziego. — Myślałeś że przybywam aby go zamordować. Co? Odezwijże się, ty wierny psie arabskiego kupca!
— A pocóżbyś tu przybywał, tuanie! — krzyknął Babalaczi w gniewnym wybuchu szczerości — pocóżbyś tu przybywał! Pamiętaj co on zrobił; i pamiętaj że zatruwał nam wciąż uszy gadaniem o tobie. Jesteś mężczyzną. Jeśli nie przybyłeś aby zabić, tuanie, to albo ja jestem głupi, albo... — Urwał, uderzył się dłonią w nagą pierś i dopowiedział zniechęconym szeptem: — albo ty, tuanie.
Lingard spojrzał na niego z pogodną wzgardą. Po długich i uciążliwych rozmyślaniach o zagadkowem, ohydnem postępowaniu Willemsa, kręte ale logiczne wywody Babalacziego były mu miłe jak światło dnia. Oto nareszcie coś co można zrozumieć — jasny skutek prostej przyczyny. Uczuł pobłażliwość dla zwątpiałego mędrca.
— A więc gniewasz się na swego przyjaciela, o jednooki! — rzekł zwolna, kiwając srogiem obliczem tuż nad zmieszaną twarzą Babalacziego. — Coś mi się zdaje że maczałeś gorliwie palce we wszystkiem co się tu stało ostatniemi czasami. Może nie? Ty djabelski synu!
— Niech zginę z twojej ręki, o władco morza, jeśli moje słowa nie są prawdziwe! — rzekł Babalaczi, nie bacząc na nic w swem podnieceniu. — Otaczają cię tutaj wrogowie. On jest z nich najgorszy. Abdulla nicby bez niego nie zrobił, a ja nie byłbym zrobił nic bez Abdulli. Uderz we mnie — a uderzysz we wszystkich!
— Kimże jesteś — wykrzyknął Lingard z pogardą — ty, który śmiesz nazywać siebie mym wrogiem!